Tadeusz Nadolski (Express Bydgoski)

Rozmowa z byłym koszykarzem, Jackiem Robakiem, jednym z wielu wychowanków Astorii, który karierę kontynuował w Lublinie, Toruniu i na koniec w Świeciu.

Tadeusz Nadoski: Czy w Pana rodzinie był jakieś tradycje sportowe. Z tego, co wiem, swoją przygodę ze sportem zaczynał Pan od piłki nożnej.

Jacek Robak: Moi bracia garnęli się do sportu i ja poszedłem ich śladem. Był to przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Polscy piłkarze odnosili wtedy sukcesy i każdy chciał być na przykład „Bońkiem”. Starszy brat Rafał zaczął trenować futbol. Próbowałem i ja w bydgoskim Chemiku, ale szybko okazało się, że nie mam do tego predyspozycji. Wprost usłyszałem od trenera cierpkie słowa, że się nie nadaję. W wieku dziewięciu-dziesięciu lat było to bardzo bolesne, bo marzyłem oczywiście, że będę reprezentantem naszego kraju. Nie ma jednak tego złego... Trochę rozżalony skończyłem karierę, zanim jeszcze ją rozpocząłem. Długo nie trwało, jak w szkole pojawił się trener z Pałacu Młodzieży i szukał wysokich chłopaków. Ja wśród rówieśników już wyróżniałem się wzrostem i dlatego wskazał na mnie. Mogę jeszcze dodać, że obaj bracia - wspomniany już Rafał i drugi Zbyszek - dalej zajmują się sportem, grają bowiem półprofesjonalnie w... szachy.

Przeszedł Pan typową dla wielu koszykarzy Astorii drogę. Od Pałacu Młodzieży, w którym pierwszym Pana trenerem był Marian Szulakowski, przez klasy sportowe w ówczesnej Szkole Podstawowej nr 47 przy obecnej ulicy Czartoryskiego.

Na początku było to na pewno zabawa, z czasem było to już na poważnie. Już w podstawówce trenowaliśmy praktycznie codziennie. Równolegle braliśmy udział w rozgrywkach szkolnych i międzyszkolnych. Do mojej klasy chodzili między innymi Krzysiu Bebyn i Andrzej Raczkiewicz, którzy później, podobnie jak ja, też znaleźli się w pierwszym składzie seniorów. Na tym etapie najwięcej zawdzięczam trenerowi Pawłowi Bazylemu, który zaszczepił nam taką radość do uprawiania tej dyscypliny i bardzo mnie zmotywował. Gdy wkroczyliśmy w wiek kadeta, przejął nas Aureliusz Gościniak.

Był Pan jednym z wielu chłopaków z rocznika 1968-1969, którzy w koszulkach Astorii święcili sukcesy w rozgrywkach młodzieżowych i to w skali kraju.

Tu oprócz już wspomnianych, można jeszcze wymienić, między innymi, Wojciecha Warczaka, Grzegorza Skibę, Dariusz Barszczyka. Rzeczywiście, wywalczyliśmy złoty i brązowy medal mistrzostw kraju kadetów oraz złoto i srebro wśród juniorów.

W sezonie 1988/1989 seniorzy Astorii po raz pierwszy awansowali do I ligi, czyli dzisiejszej ekstraklasy. Była to ekipa złożona wyłącznie z wychowanków. Miał Pan duży wkład w ten awans?

Byłem bardziej zmiennikiem, takim siódmym, ósmym zawodnikiem, ale oczywiście swoją cegiełkę do sukcesu dołożyłem. Była to bardzo fajna drużyna Kilku starszych gracz, jak Leszek Prusak, Jarek Klimaszewski, Zbyszek Próchnicki, ciągnęło grę. Skład uzupełniała młodzież, głodna sukcesów. Na treningach była atmosfera pracy, a między nami niesłychana rywalizacja, ale takiej sportowej, w dobrym rozumieniu tego słowa. Nie chodziło o ty, by jeden drugiemu udowadniał, że jest lepszy. 

Był Pan zawodnikiem obwodowym. Czy czuł się Pan lepiej jako rozgrywający, czy jako rzucający? 

Jak trzeba było, to grałem na jedynce, ale lepiej się czułem na dwójce.

 

Ci, co Pana pamiętają z boiska, twierdzą, że był Pan bardzo dobrym obrońcą.

Żeby dobrze grać na jakimś poziomie, trzeba mieć specjalizację. W pewnym momencie swojej kariery doszedłem do wniosku, że skoro nie mam rewelacyjnie ułożonego rzutu i nie mam szans na bycie super snajperem, to muszę ciężko pracować, być takim boiskowym rzemieślnikiem, i dorównać najlepszym, zwłaszcza Amerykanom, kryć ich skutecznie. W latach dziewięćdziesiątych dużo oglądaliśmy NBA, a tam wszystko zaczyna się od mocnej defensywy. To mi przemawiało do wyobraźni.

Dość szybko odszedł Pan z Astorii, po awansie do I ligi, zaraz po ukończeniu szkoły średniej w roku 1989.

Maturę zdałem w Technikum Samochodowym i wieku 20 lat wyjechałem do Lublina. Myślałem o studiach na politechnice i chciałem to połączyć z grą na w miarę wysokim poziomie. Lublin był dobrym wyborem. Studiowałem na Politechnice Lubelskiej, na Wydziale Mechanicznym budowę maszyn i występowałem w tamtejszym AZS-ie.

Była to chyba dość trudna decyzja. Zostawić w Bydgoszczy wszystko, rodzinę i skoczyć na głęboka wodę.

Ja tego nie żałuję. AZS też był drużyną młodą, z ambicjami, która zdobyła mistrzostwo Polski juniorów, gdzie my zajęliśmy drugie miejsce. Część tych chłopaków znałem z kadry. Tak że dobrze się tam zaaklimatyzowałem, a zespół szybko awansował do I ligi.

Łączenie nauki na dość ciężkich studiach z zawodowym uprawianiem koszykówki nie było chyba sprawą łatwą?

Kosztowało mnie to wiele nieprzespanych nocy. Trzeba było się uczyć, ciągle wykonywać rysunki i projekty. Ale taki miałem cel,. Tak wysoko sobie postawiłem poprzeczkę i... udało się. Muszę też podkreślić, że klub bardzo szedł mi na rękę.

Po Lublinie w Pana koszykarskiej karierze w 1994 roku pojawił się Toruń. Skąd ten wybór? Dlaczego nie Astoria?

Myślałem nawet o tym. Tym bardziej, że dzwonił do mnie ówczesny kierownik sekcji, Zbigniew Słabęcki, i namawiał do powrotu do Bydgoszczy. Oba zespoły występowały wówczas w II lidze, ale w Toruniu były szanse na awans i tam dostałem dużo lepszą ofertę niż mogła mi zagwarantować Astoria. 

Z AZS-em Toruń rozstał się Pan w 1999 roku.

W ostatnim roku wycofał się sponsor, firma Elana, klub popadł w tarapaty finansowe i rozwiązałem dwuletni wówczas kontrakt. Miałem już trzydzieści lat i myślałem powoli o zakończeniu kariery.

W tym czasie był Pan bardzo blisko powrotu na „stare śmieci”. Zaczął Pan treningi w Bydgoszczy.

Tak. Pojechałem nawet na obóz z chłopakami . Na pieniądze już nie patrzyłem, bo zacząłem pracę w świeckiej firmie Frantschach (obecnie Mondi, niegdyś Zakłady Celulozy i Papieru - dop. T.N.), w dziale sprzedaży. Praca w zakładach wiązała się, między innymi, z wieloma wyjazdami, i zdałem sobie sprawę, że nie będę mógł tego połączyć z grą w „Aście”. I dlatego do podpisania kontraktu nie doszło.

Ciągnęło jednak wilka do lasu. W sezonie 2000/2001, po roku przerwy, wrócił Pan do gry - w III lidze w Polpaku Świecie.

Przez ten rok przybyło mi trochę kilogramów (śmiech) i uznałem, że trzeba się trochę poruszać. W sumie w Polpaku spędziłem trzy sezony.

I przyszedł czas powiedzieć sobie dość.

Miałem już 35 lat, awansowałem na kierownika sprzedaży i zdałem sobie sprawę, że nie będą już mógł łączyć pracy zawodowej z uprawianiem sportu.

Tak się Pana życie ułożyło, że rodzina Robaków mogłaby wystawić na parkiecie jedną całkiem niezłą pierwszą piątkę zawodników.

(śmiech). Rzeczywiście mam czterech synów. Piotr, który dobrze pamięta moje występy na boisku, gra obecnie w Legii Warszawa. Jak go oceniam? Szanuję przede wszystkim to, że powoli pnie się do góry. Jako zawodnik ma bardzo dobrze ułożony rzut, czego trochę mu zazdroszczę, bo ja takiego nie miałem. Poza tym ma głowę do grania. Ciężko pracuje nad obroną, na co ciągle mu zwracałem uwagę, bo łatwo się rzuca, ale defensywa też jest bardzo istotna. Paweł jest zawodnikiem Astorii, choć drugi sezon zmaga się z poważną kontuzją, ale mimo że los mu ciągle rzuca kłody pod nogi, nie rezygnuje, i zamierza wrócić do gry, z czego jestem dumny i co mnie bardzo cieszy.

Są jeszcze 16-letni Marek i 12-letni Michał...

Marek próbował trochę koszykówki, trochę piłki nożnej. Michał też próbował obu tych dyscyplin. Ostatecznie postawił na basket i jest zawodnikiem Novum Bydgoszcz.

Z życia i kariery jest Pan zadowolony.

Bardzo. Mam czterech synów, o czym zawsze marzyłem, mam wspaniałą żonę Joannę, która poświęciła się dla mnie i dla rodziny, bo wychować czterech takich chłopów, to nie jest łatwa sprawą. Szanują ją za to, że w pewnym momencie poświęciła swoją karierę zawodową, by zająć się domem. Teraz ma już więcej czasu i mogła wrócić do pracy. Mam wiele fajnych wspomnień. W 2014 roku juniorzy Novum/Astorii z Pawłem w składzie pod wodą Przemysława Gierszewskiego wywalczyli we Wrocławiu brązowy medal mistrzostw Polski. W tej samej hali, w której ja 29 lat wcześniej z kolegami stanęliśmy na najwyższym stopniu podium MP kadetów. Byłem tam na miejscu i bardzo cieszyłem się z sukcesu tej drużyny i mojego syna. Łza się w oku zakręciła. Generalnie mogę powiedzieć, że sportowo się spełniłem, choć nie udało mi się znaleźć w reprezentacji Polski seniorów. I mam jeszcze jedno niedokończone marzenie związane z tym, że nigdy po odejściu już nie udało mi się wrócić do Astorii, choć bardzo często o tym myślałem.

O trenerce Pan nie myślał?

Może przez moment. Ale bardzo krótko. Miałem zdecydowanie lepsze perspektywy zawodowe poza sportem w mocnej firmie międzynarodowej. A trener to wiadomo, jest jak saper. Myli się tylko raz. Raz jest na wozie, raz pod wozem. To bardzo niepewna profesja.