TADEUSZ NADOLSKI (Express Bydgoski)


W Sosnowcu Wojciech Puścion formalnie zatrudniony był jako górnik, ale na tak zwanym dole w kopalni nigdy nie był, a swoje miejsce pracy znał jedynie z kolejki do kasy i Barbórki. To w latach 70. i 80. był powszechny proceder...

Na pewno był wyróżniającym się graczem w kraju na pozycji numer 5. Rozmawiamy z Wojciechem Puścionem.


Dobił Pan do 206 cm wzrostu. Czy już jako chłopak wyróżniał się Pan warunkami fizycznymi, czy odziedziczył je Pan w genach po rodzicach?

Rodzice byli dość wysocy. Mama ma 175 cm. Tata ma powyżej 180. Siostry też wystrzeliły - jedna ma 174 cm. druga 180. W rodzinie mam także kuzyna, który mierzy 2 metry. Tak że coś w tym jest. Jeśli chodzi o mnie, to już w przedszkolu byłem o głowę wyższy od moich rówieśników.

Czy od najmłodszych lat zainteresował się Pan sportem?

Nie za bardzo. Moi rodzice byli nauczycielami i może dlatego skupiałem się głównie na nauce. Mogę powiedzieć, że uczyłem się lepiej niż dobrze. W naszej szkole w Prabutach była bardzo mała salka, więc w koszykówkę nie można było grać. Na lekcjach wychowania fizycznego wiosną i jesienią graliśmy na otwartym boisku w piłkę ręczną, no i oczywiście na podwórku z kolegami w nogę.

Jak to więc się stało, że trafił Pan do MKS Kwidzyn i zaczął trenować basket?

W naszej szkole podstawowej pracowała nauczycielka, która dojeżdżała właśnie z Kwidzyna. I to ona mnie wypatrzyła i poleciła trenerowi Andrzejowi Demidowiczowi. Zostało zaaranżowane moje spotkanie z tym szkoleniowcem. Musiałem dojechać 20 kilometrów pociągiem do Kwidzyna i zgłosiłem się na zajęcia. Byłem oczywiście kompletnie zielony jeśli chodzi o koszykówkę, nie miałem o niej najmniejszego pojęcia. Mówiąc wprost - przewracałem się o własne nogi. Ale pan Demidowicz coś we mnie dostrzegł. Ponieważ dostałem się do LO w Kwidzynie, w wakacje letnie po ukończeniu ósmej klasy pojechałem na taki pierwszy obóz sportowy. I tak się zaczęła moja przygoda z basketem.

Już po roku w wieku niespełna 16 lat znalazł się Pan w Bydgoszczy, w Astorii. Jak do tego doszło?

Graliśmy bodaj jakiś towarzyski mecz z Astorią. Szczegółów już nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że do moich rodziców przyjechał trener Maciej Mackiewicz, który mnie obserwował w trakcie tego sparingu, i bardzo ich przekonywał, bym przeniósł się do Bydgoszczy. Będę miał zapewnione dobre warunki do nauki, i przede wszystkim będę mógł grać w koszykówkę z ciekawą perspektywą na sportowy rozwój. Byłem oczywiście niepełnoletni i taką decyzję musieli podjąć rodzice. Nie mieli nic przeciwko temu. I w ten sposób do drugiej klasy trafiłem już w VII LO w Bydgoszczy. Mieszkałem w internacie na obiektach Zawiszy, a treningi oczywiście odbywały się w hali przy ul. Królowej Jadwigi. Chciałbym jeszcze dodać, że razem ze mną nad Brdą pojawił się pochodzący z Kwidzyna starszy o rok Dariusz Litwin. Nie ukrywam, że ja byłem po zaledwie rocznych treningach. Jeśli więc chodzi o wyszkolenie, technikę, mocno od moich kolegów z drużyny odstawałem.

Do Astorii trafił Pan w 1981 roku, a już w następnych sezonie 1982/1983 znalazł się Pan w pierwszym zespole...

Już w pierwszym roku gry wywalczyliśmy brazowy medal mistrzostw kraju kadetów, a w kolejnym 1983 z trenerem Ryszardem Mogiełką uplasowaliśmy się na czwartym miejscu w mistrzostwach Polski juniorów, co przyjęte zostało jako duży zawód.

W 1985 roku w wieku 20 lat w dość kontrowersyjnych okolicznościach odszedł Pan z Astorii do Zagłębia Sosnowiec. Dodajmy razem z Mariuszem Sobackim, który wybrał ofertę Stali Bobrek Bytom. Lokalne media nie pozostawiły na was suchej nitki, wytaczano przeciwko wam ciężkie armaty. Posądzam jednak, że z perspektywy czasu uważa Pan, że podjął słuszną decyzję, która pozytywnie wpłynęła na Pana rozwój sportowy, o materialnym nie wspominając.

Muszę przypomnieć, że klub nie wyraził zgody na mój transfer i doszedł on do skutku po interwencji Polskiego Związku Koszykówki, który jakby „z urzędu” przeniósł mnie do Sosnowca. W tamtych latach nie było profesjonalnych kontraktów w dzisiejszym ich rozumieniu i takie rozwiązanie było możliwe. Dodatkowym argumentem było to, że chciałem podjąć studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, a w Bydgoszczy takiej uczelni nie było, choć rozpocząłem naukę na fakultecie w-f na Wyższej Szkole Pedagogicznej oraz na podstawowym kierunku, jakim była pedagogika opiekuńczo-wychowawcza. Mało kto wie, ale już rok wcześnie byłem z reprezentacją na mistrzostwach Europy i po tym turnieju otrzymywałem wiele telefonów z propozycjami od różnych klubów z Polski. Ale Maciej Mackiewicz przekonał mnie, żebym jeszcze został, grał w „Aście”, a nie siedział na ławce w jakiejś mocnej drużynie. I to była dobra decyzja, bo zyskałem koszykarsko, było dużo grania nie tylko w klubie, ale także w kadrze juniorów i młodzieżowej. I właśnie w 1985 roku dostałem propozycję nie do odrzucenia, dodajmy od drużyny ówczesnego mistrza Polski. Oni zaoferowali 20-letniemu chłopakowi mieszkanie oraz etat w kopalni, co było związane z bardzo wysokim wynagrodzeniem. Kończąc ten wątek powtórzę jeszcze raz. Oczywiście docierały do mnie te negatywne opinie bydgoskiej prasy, ale dla mnie - powtórzę to - bardzo istotne były studia na AWF i to był jeden z warunków, jaki postawiłem działaczom Zagłębia. Dzięki zaliczeniu fakultetu na WSP dostałem się od razu na drugi rok. Ale prawdę mówiąc go zmarnowałem i powtarzałem go już z powodzeniem w następnym roku. Dojeżdżałem do Katowice i mogłem to pogodzić z graniem, bo miałem indywidualny tok studiów.

Rozumiem, że - co było normą w tamtych czasach - kopalni nie widział Pan na oczy?

No nie. Raz w miesiącu odbierałem wypłatę. Był to śmieszny widok, bo w kolejkach do kas, a przecież przelewów wtedy nie było, od razu można było rozpoznać koszykarza, bo wyróżniał się oczywiście wzrostem. Bywaliśmy też zapraszani na uroczystości związane z Barbórką. Każdy otrzymywał ćwiartkę wódki i olbrzymią bułkę z szynką. Jaki to był rarytas, nie muszę wyjaśniać. Wie o tym każdy pamiętający te siermiężne czasy. Generalnie jednak na dole nigdy nie byłem.

Początki w Sosnowcu zapewne nie były łatwe, bo trafił Pan do bardzo silnej drużyny.

Jak ja zjawiłem się w Zagłębiu, to był to mistrz Polski. Pierwszy sezon był dla mnie bardzo ciężki. Było tam wielu świetnych zawodników, reprezentantów kraju, żeby tylko wspomnieć rozgrywającego Dariusza Szczubiała czy silnego skrzydłowego Justyna Węglorza. W moim pierwszym sezonie na Śląsku powtórzyliśmy ten sukces i obroniliśmy mistrzowską koronę. Oczywiście ja na początku nie grałem zbyt wiele. Choć ze słabszymi przeciwnikami wychodziłem na dwadzieścia - dwadzieścia pięć minut. Ale zdarzały się i takie spotkania, gdy grałem może pięć minut.

W kolejnym sezonie było już znacznie lepiej...

Z drużyny odeszło kilku zawodników, między innymi Szczubiał i Węglorz, którzy wyjechali na Węgry, oraz Janusz Klimek, rywal na mojej pozycji, który wyemigrował do Niemiec. Dzięki temu ja trafiłem do pierwszej piątki. Skład został bardzo odmłodzony. Był m.in. Henryk Wardach, a rok później dołączył Roman Olszewski. W sezonie 1988/1989 byliśmy skazani na pożarcie, a zdobyliśmy brązowy medal.

W tym czasie w kraju rozpoczęły się pamiętne przemiany. Zagłębie miało coraz większe problemy finansowe. Czy to był jeden z powodów, że w 1990 roku wrócił Pan do Bydgoszczy, do drużyny występującej w II lidze i sponsorowanej przez firmę „Weltinex”. To była - dodajmy - jedna z pierwszych w polskim sporcie takich umów.

Oczywiście. Jednym z pierwszych efektów przemian ustrojowych i ekonomicznych było wyrzucenie „sportu” z zakładów pracy. Notabene, ostatni mój sezon w Sosnowcu spędziłem w drużynie Victorii, w którą przemieniło się Zagłębie. I własnie w tym momencie zadzwonił do mnie ówczesny kierownik sekcji koszykówki w Astorii Zbigniew Słabęcki i powiedział: - Słuchaj Wojtek. Mamy mocnego sponsora, jest chęć, by zrobić tu ekstraklasę (czyli wtedy I ligę - dop. T.N.). Wracaj. Sprzyjający też był fakt, że po skończeniu studiów formalnie byłem znowu zawodnikiem Astorii, więc bydgoski klub nie musiał za mnie nic zapłacić. Słabęcki zapytał mnie jeszcze, czy mógłbym kogoś polecić - także na pozycje podkoszowe. Odpowiedziałem, że do Śląska Wrocław poszedł Romek Olszewski. Chłopak tam się marnuje, bo w ramach służby w armii skierowany został do jednostki. Gra w jakiś rozgrywkach wojskowych. A ma niesamowity potencjał, trzeba go tylko umiejętnie pokierować. Słabęcki się tym zainteresował, więc skontaktowałem go z Romkiem i tak „Oszi” trafił do Bydgoszczy i myślę, że dzięki temu zrobił karierę, bo w Astorii świetnie się koszykarsko rozwinął i był potem jednym z najlepszych koszykarzy w kraju, królem strzelców ekstraklasy, wielokrotnym reprezentantem Polski.

Na koniec sezonu 1990/1991 zajęliście drugie miejsce i w barażach o awans zmierzyliście się z AZS Toruń. To były pamiętne spotkania...

Takich rzeczy się nie zapomina. Największe wrażenie w spotkaniach wyjazdowych w hali „spożywczaka” zrobiła na nas policja z psami, która pilnowała porządku, bo na nasze pojedynki wybrała się duża grupa kibiców z Bydgoszczy. Na meczach koszykówki wcześniej czegoś takiego nigdy nie widziałem.

Kluczowy, decydujący potem o awansie, był pierwszy wygrany mecz w Toruniu.

Tak. A potem te dwa, wygrane minimalnie, horrory w naszej hali przy ulicy Królowej Jadwigi. 

Po awansie Astoria pewnie utrzymała się na najwyższym szczeblu, po czym wycofał się sponsor, i ruszył Pan w Polskę. Najpierw był to Nobiles Włocławek.

W Astorii miałem przyobiecane mieszkanie, ale klub się z tego nie wywiązał. W związku z czym dostałem wolną rękę i mogłem odejść. Nobiles wtedy akurat awansował do pierwszej ligi i razem z Romkiem Olszewskim oraz Grzegorzem Skibą dostaliśmy od nich propozycję, z której skorzystaliśmy. Znowu sportowo była to bardzo dobra decyzja, bo dwukrotnie wywalczyliśmy wicemistrzostwo kraju. Warto przypomnieć także niesamowitą atmosferę, jako w tamtych czasach towarzyszyła koszykówce w tym mieście. Do hali, tej starej, nie można się było dostać. Kibice wręcz oszaleli na punkcie swojej drużyny.

Z Włocławka przeniósł się Pan do Torunia, potem przez jeden sezon zagrał Pan w Treflu Sopot, z którym awansował Pan do ekstraklasy. I - chronologicznie rzecz biorąc - w Pana karierze znowu pojawił się gród Kopernika. To już był schyłek Pana przygody z basketem.

W sezonie 1998/1999 już zacząłem myśleć o zakończeniu kariery. Zmagałem się z kontuzją, zapaleniem ścięgien achillesa. Poza tym w tym sezonie przestali płacić. Po raz pierwszy w karierze spotkałem się z sytuacją, że przez pół roku nie otrzymywałem pensji. Razem z żoną i dwójką dzieci mieszkaliśmy w lokalu wynajętym przez klub, za który klub też nie przekazywał pieniędzy właścicielowi. Ten wydzwaniał do mnie i domagał się kasy. To wszystko przelało czarę goryczy o postanowiłem zawiesić buty na kołku.

Jaki Pan miał pomysł na dalsze życie?

Na szczęście nie zajmowałem się tylko sportem. Jak już wspominałem ukończyłem studia na AWF, a potem dodatkowo na UMK razem z Jackiem Robakiem zrobiliśmy studia podyplomowe z finansów i zarządzania oraz cały czas uczyłem się języka angielskiego. W tym momencie myślałem o podjęciu pracy w Toruniu jako nauczyciel wychowanie fizycznego i ewentualnie dodatkowo jako trener. Rozesłałem swoje CV. Żona jako pielęgniarka już znalazła pracę w szpitalu i myśleliśmy, żeby w Toruniu osiąść na stałe. Gdy czekałem na odpowiedź na moją ofertę zadzwonił do mnie prezes International Paper w Kwidzynie i zaprosił mnie na rozmowę, bo - jak mi przedstawił - chcą w tym mieście robić mocną koszykówkę. Od razu zapowiedziałem, że jako zawodnik już się tego nie podejmę. To on wtedy zaproponował mi stanowisko trenera w MKS oraz równolegle pracę zawodową w jego firmie. I zdecydowałem się. Chociaż potem dostałem dwie propozycje pracy z liceów w Toruniu. Ale już było za późno. Nie ukrywam, że trochę żałowałem, bo Toruń to jednak większe miasto, miałem do niego sentyment, bo spędziłem tu cztery lata. Ale ostatecznie życie mi się dobrze ułożyło.

Po latach pracy w Kwidzynie losy Pana znowu się splotły z Astorią. Tym razem jako trener Basketu w sezonie 2002/2003 zagrał Pan w finale play off II ligi właśnie z bydgoską drużyną prowadzoną wówczas przez Aleksandra Krutikowa.

Muszę zacząć od tego, że Kwidzynie pojawiły się pieniądze. Nie mogłem jednak sponsorów przekonać, że na klasowego zawodnika nawet na poziomie II ligi trzeba przeznaczyć odpowiednią kasę. Nie można dać mu tysiąc pięćset złotych, a pięć tysięcy albo nawet więcej. Wracając jednak do tego finału. Wszystkie cztery spotkania były bardzo wyrównane, a my okazaliśmy się lepsi tylko w jednym i to „Asta” awansowała do I ligi (potem klub wykupił „dziką kartę” i zagrał w ekstraklasie - dop. T.N.) Paradoksalnie mogliśmy wygrać pierwszy pojedynek w Bydgoszczy, bo Astoria była osłabiona brakiem kontuzjowanego świętej pamięci Tomka Rospary. Przykro to powiedzieć, ale dziś mogę to już ujawnić, że wyjątkowo nam nie sprzyjali sędziowie. Gdy potem analizowaliśmy wideo, to widać było jak Robert Małecki wielokrotnie w „trumnie” przebywał znacznie dłużej niż dozwolone trzy sekundy, a arbitrzy zupełnie nie reagowali. Z kolei Jarek Kalinowski był nietykalny. Nasi obrońcy nie mogli się zbliżyć do bydgoskiego rozgrywającego na bliżej niż metr, bo natychmiast odgwizdywany był faul. 

W Pana biografii wyczytałem, że prowadził Pan jeszcze drużynę Gryf Prabuty.

To był właściwie amatorski zespół. Do Prabut, mojej rodzinnej miejscowości, dojeżdżałem trzy razy w tygodniu. Po roku awansowaliśmy do III ligi. Jeździłem na mecze swoim samochodem. Od sponsora dostawałem jedynie na paliwo. Byłem jednocześnie trenerem, kierownikiem i prezesem klubu. Na początku cały budżet klubu wynosił 8 tysięcy złotych, a potem wzrósł do 12 tysięcy.

Czy Wojciech Puścion ma jeszcze coś wspólnego z koszykówką?

Od dwóch lat już nie. Cały czas zatrudniony jestem w IP Kwidzyn. Mam pod sobą 160 pracowników.

Dziękuję za rozmowę.