TADEUSZ NADOLSKI (Express Bydgoski)

W naszym cyklu wywiadów z byłymi bydgoskimi koszykarzami rozmawiamy ze Stefanem Domagalskim, który karierę zaczynał jeszcze w Zawiszy, a po likwidacji sekcji w wojskowym klubie w 1971 roku przeniósł się z całą drużyną na ulicę Królowej Jadwigi. U schyłku kariery przez wiele sezonów grał jeszcze w barwach AZS w III lidze.


Na początek tradycyjne pytanie. Jak to się stało, że zaczął Pan uprawiać koszykówkę?

Do Zawiszy trafiłem, można tak powiedzieć, z czystej ciekawości. Mieszkałem wówczas stosunkowo blisko klubu na rogu ulic Chodkiewicza i 20 Stycznia. Zawsze interesował mnie sport. W 1963 roku miałem 12 lat i gdzieś tak na początku jesieni poszedłem do klubu. Pojawiłem się w sali i jeden z chłopak powiedział do mnie - chodź tu, będziemy grać. Nie było to na głównym boisku, a z boku, gdzie był ustawiony dodatkowy kosz. Tam też trenowali znani wszystkim kibicom lekkiej atletyki Olgierd i Teresa Ciepły. Ten kumpel, jak się potem okazało to był Edziu Wróbel, był sąsiadem słynnego małżeństwa. Zaczęliśmy z nimi grać dwóch na dwóch. Taki był mój pierwszy trening w Zawiszy. Po jakimś czasie na zajęcia przyszedł trener pierwszej drużyny Henryk Pietrzak i rzucił do mnie - ty, junior, jedziesz na mecz. Trochę się zdziwiłem, bo nie załatwiłem jeszcze żadnych formalności, nie miałem nawet obowiązkowej karty zdrowia. Ale nie protestowałem, Pojechaliśmy do Inowrocławia, choć dziś już nie pamiętam z kim graliśmy - z Notecią, czy z Kasprowiczem. Bo były tam dwie drużyny. W każdym razie tak to się zaczęło.


Pierwszym Pana trenerem był...


Zygmunt Weigt, który równolegle grał jeszcze w zespole seniorów.


W tamtych latach dość powszechne było uprawianie kilku dyscyplin równolegle.


Ja chodziłem najpierw do Szkoły Podstawowej nr 6, potem do SP nr 37. Na SKS-ach graliśmy głównie w piłkę ręczną. Mieliśmy dobrą drużynę, z którą doszliśmy aż do finału mistrzostw Bydgoszczy.


Jednak najważniejszy dla Pana okazał się basket.


Tak, choć jako junior przez dwa pierwsze lata niczym szczególnym się nie wyróżniałem. Byłem mały, szczupły. Z czasem jednak było coraz lepiej. Pamiętam taki przełomowy moment, kiedy w jednym z meczów zdobyłem 51 punktów. Wyczytałem w „Przeglądzie Sportowym”, że jedynie Bohdan Likszo, legenda Wisły Kraków rzucił w lidze więcej - 52 punkty (sprawdziliśmy, wcześniej ten wielokrotny reprezentant Polski, miał w swoim dorobku w rozgrywkach 62 i 56 pkt - dop. T.N.). Tak to się zaczęło. Coraz częściej też bywałem powoływany do kadry okręgu. Na jednym ze zgrupowań w Warszawie spotkaliśmy się z juniorkami ZSRR, wśród których była 16-letnia wówczas Ula Siemionowa, mierząca wówczas już blisko 2 metry. (po kilku latach dobiła do 210 cm, i przed Małgorzatą Dydek była najwyższą koszykarką na świecie - T.N.).


Jeszcze jako junior trafił Pan do pierwszego zespołu Zawiszy na pozycję rozgrywającego.


Rywalizowaliśmy wówczas w II lidze, Ja byłem takim typem zadaniowca, bardzo mocno angażowałem się w obronie, a w ataku skupiałem się na dostarczaniu piłek kolegom. A tak na marginesie, to wówczas nikt nie liczył asyst, strat czy przechwytów, które przecież mają olbrzymi wpływ na ocenę każdego zawodnika. Byłem bardzo szybki, sprawny. Trener tyczkarzy Roman Dakiniewicz mówił na mnie „Borzow” (Walerij, sprinter, mistrz olimpijski i mistrz Europy - T.N.). Z kolei jak mnie zobaczył Ryszard Rybski, były bokser i szkoleniowiec, to mnie pytał, czy nie chciałbym uprawiać pięściarstwa. A kto jest najlepszy w mojej wadze - spytałem. Jerzy Kulej. To ja dziękuję... Z kolei do biegów średniodystansowych kaperował mnie Edmund Borowski. Poszedłem nawet na jeden trening, ale jak zobaczyłem jakie to są monotonne zajęcia, od razu zrezygnowałem.


W tamtych latach wyczynowe uprawianie sportu łączyło się z pracą zawodową.


Jeszcze jako uczeń zatrudniony byłem w „Formecie”, potem ukończyłem technikum mechanicznym i w tym zakładzie przepracowałem przez wiele lat na pełnym etacie, grając równolegle w basket. Poza jednym wyjątkiem. W 1979 roku załatwiono mi pół roku urlopu bezpłatnego i w ten sposób mogłem skupić się tylko na koszykówce. Ale to nie trwało długo. Dostałem telegram, że mam wracać do pracy.


Z Astorii nie dostawaliście pensji.


W tamtych latach to nie było praktykowane. Naprawdę graliśmy dla przyjemności, z przysłowiową czapkę śliwek.


Kto był Pana wzorem na boisku? Od kogo się Pan najwięcej nauczył?


To byli Hilary Gierszewski, Zbyszek Słabęcki i Wojciech Ruszkowski. Od nich uczyłem się koszykówki i takiego swoistego cwaniactwa na boisku.


Nigdy nie miał Pan okazji zagrać w I lidze, czyli dzisiejszej ekstraklasie.


To było moje największe marzenie. Niespełnione...


W dość dziwnych, by nie powiedzieć nieprzyjemnych okolicznościach rozstał się Pan z Astorią.


To było przed sezonem 1979/1980. Po obozie w Nowym Targu spotkało się ze mną kierownictwo klubu, by mi przekazać, że rezygnują z moich usług. Bardzo to przeżyłem, bo nie mogłem zrozumieć tej decyzji. Byłem w wielkim gazie. Podobno trener Jerzy Nowakowski postawił na innego zawodnika, wówczas jeszcze juniora. Z czasem zgłosiłem się do Zygmunta Weigta, który pracował w AZS, i tam w III lidze grałem chyba jeszcze z dziesięć lat.

Dziekuję za rozmowę.


Teczka osobowa

Stefan Domagalski. Ur. 10.07. 1951 rok. Pseudonim „Szpak”. Wzrost 181 cm, obrońca. Wychowanek Zawiszy Bydgoszcz. Zawodnik Astorii od 1971 do 1979 r. U schyłku kariery przez wiele sezonów grał także w AZS Bydgoszcz.