Mamy to! To była prawdziwa koszykarska batalia z Muszynianką Sokołem Łańcut. Dokładnie jak przed sześcioma laty, tak i teraz awansowaliśmy do walki o awans właśnie po meczach z rywalem z Podkarpacia. Wtedy jednak game 5 to była formalność. Teraz było zupełnie inaczej, choć mogło się wydawać, że powinno być łatwiej. Ale tylko w teorii.
Jeśli mecz decydujący o awansie do wielkiego finału Bank Pekao S.A. I ligi mężczyzn rozpoczynamy od 4/20 za dwa „oczka”, gdzie przecież w teorii nieco łatwiej zdobywa się punkty nieco bliżej kosza niż na dystansie, to niestety, ale musi to oznaczać olbrzymie problemy w płynnej ofensywie. I - co nie może być przecież żadnym zaskoczeniem - tak właśnie było. W meczu z obu stron nie brakowało potu, łez i złamań, czego najlepszym dowodem był w końcowym rozrachunku skrzydłowy przyjezdnych, Filip Struski.
Podobnie jak w meczach numer trzy i cztery, tak i również w decydującym o awansie do finału starciu rozpoczęliśmy nerwowo, jeśli chodzi o naszą skuteczność z gry. Przełamanie nastąpiło jednak w momencie, gdy piłkę w koszu Sokoła rzutem zza łuku umieścił Martyce Kimbrough. Po chwili trafienie z narożnika dołożył Kuba Andrzejewski i prowadziliśmy 6:3. Problemem było jednak to, że dość szybko kolekcjonowaliśmy przewinienia na rywalach.
Gdy zna wprost naszego kosza przymierzył Biram Faye, na tablicy było po 6. Mieliśmy wtedy trochę problemów z organizacją naszej gry, ale i rywale nie byli do końca skuteczni w swoich poczynaniach ofensywnych. Na cztery minuty przed końcem pierwszej kwarty, gdy dwa rzuty wolne wykorzystał Jakub Stupnicki, było 8:11. Był więc to niski rezultat jak na ten etap spotkania. W kilku kolejnych akcjach także nie znaleźliśmy drogi do kosza łańcucian, za to po trójce Mateusza Kaszowskiego było już 8:16.
To właśnie nasz były rozgrywający najmocniej dawał nam się we znaki w tym fragmencie widowiska. Na niewiele zdał się też czas, o który poprosił Grzegorz Skiba, bo zepsuliśmy pierwszą akcję po timeoucie, a za to za trzy ponownie trafili goście. Musieliśmy więc wziąć się dużo mocniej do pracy, by zacząć odrabiać straty. Kolejny raz za trzy trafił jednak Mateusz Kaszowski i na niecałe dwie minuty przed końcem było już 9:22. Naszą sporą niemoc rzutem z dystansu przerwał Tyce Kimbrough, a gdy po chwilę kontrę na punkty zamienił Kuba Andrzejewski, na tablicy było 14:24.
W kolejnej akcji „Winiu” zdjął blokiem Kubę Stupnickiego, a Mateusz Kaszowski sfaulował po raz trzeci, przeszkadzając w kontrze Kubie Andrzejewskiemu. Zaczęliśmy grać lepiej w obronie, bardziej kombinacyjnie w ataku i przede wszystkim w końcu odrabiać straty. Winiu trafił jeden rzuty osobisty i było 16:24, więc - choć powoli - ale wracaliśmy do gry. Tragicznie zaczęliśmy jednak drugą kwartę, znów dając rozhulać się przyjezdnym. To sprawiło, że już po chwili zrobiło się 16:31.
Nam nie wychodziło w tym fragmencie zupełnie nic. Wróciły demony z pierwszego meczu, kiedy to również w drugiej kwarcie podopieczni Macieja Klimy robili z nami dosłownie to, co chcieli, a my nie mieliśmy na to żadnej odpowiedzi. Efekt tego był taki, że przy wyniku 16:35 o swój drugi czas w I połowie musiał prosić nasz trener. Na pięć minut przed końcem drugiej kwarty było 20:40, gdy kolejną trójkę zaaplikował nam Mateusz Kaszowski. Parę chwil później „Kasza” załapał jednak już swoje czwarte przewinienie w tym meczu, gdy sfaulował Szymona Kiwilszę.
Odżyliśmy jednak, gdy kontrę na dwa „oczka” zamienił Karol Kamiński. Mimo to rywale nadal byli daleko z przodu, bowiem prowadzili 43:27. Ostatecznie przy zejściu do szatni, mimo że w pierwszej połowie bywały już dla nas bardzo złe, a wręcz tragiczne momenty, przegrywaliśmy „tylko” 35:47. Na początku trzeciej kwarty energii dodał nam kapitan Michał Chyliński. Najpierw celną trójką, a następnie wymusił on czwarte przewinienie Patryka Kędla przy rzucie trzypunktowym. Mimo wszystko otwarcie można stwierdzić, że długo waliliśmy głową w mur.
Mimo dużych problemów po stronie rywali (kontuzja w pierwszej połowie uniemożliwiła dalszą grę Filipowi Struskiemu), cały czas mieliśmy olbrzymie problemy, by wrócić do gry tak w pełni, gdyż Sokół utrzymywał nad nami dość bezpieczną przewagę. Pod koniec trzeciej kwarty nadszedł jednak moment piątego przewinienia Mateusza Kaszowskiego na Piotrze Wińkowskim, co wyeliminowało dobrze dysponowanego tego dnia rozgrywającego z dalszego udziału w tym meczu. Ostatecznie więc po trzydziestu minutach nadal przegrywaliśmy - 58:66, ale nie była to mimo wszystko zła sytuacja wyjściowa przed ostatnią ćwiartką.
Ale ostatnia część zaczęła się ponownie nie najlepiej, bo od trójki Birama Faye, mimo że już chwilę wcześniej było tylko 60:66. Dwie udane akcje naszych niskich graczy z Piotrem Wińkowskim sprawiły jednak, że na 7 minut i czterdzieści sekund przed końcem było zaledwie 64:69. O czas musiał wtedy prosić Maciej Klima. Po chwili wszystko zaczęło się niemal od nowa, bo za trzy trafił Jakub Andrzejewski i było tylko 67:69. Wtedy więc zrodziła się próba nerwów, którą musieliśmy za wszelką cenę wytrzymać, ale mieliśmy z tym bardzo duże problemy.
Gdy już wydawało się, że trwa właśnie akcja, która może dać nam prowadzenie, albo chociaż remis, Karol Kamiński stracił piłkę na rzecz Birama Faye, a rywal popędził w kontrze, która dała Sokołowi prowadzenie 76:72. Dopięliśmy jednak swego, gdy za trzy punkty trafił Tyce Kimbrough i było wówczas 78:76. Szybko do remisu doprowadził natomiast Kuba Stupnicki. Kilku kolejnych akcji jednak nie wykorzystaliśmy, za co Filip Małgorzaciak skarcił nas sytuacyjną trójką i na 37 sekund przed końcem to rywale prowadzili w SISU Arenie 81:78.
Przyznać trzeba otwarcie, że po czasie dla trenera Grzegorza Skiby nasza akcja nie wyglądała do końca tak, jak powinna, jednak po to mamy Tyce'a Kimbrough, by trafiał takie rzuty jak ten, który wykonał na 26 sekund przed końcem gry, doprowadzając do remisu po 81! Wtedy czas znów wziął Maciej Klima, ale ostatecznie Filip Małgorzaciak nie wykorzystał ostatniego rzutu z półdystansu i tym samym do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka!
A to był już prawdziwy rollercoaster. Dużo lepiej ten sprawdzian zaczęliśmy my. Punkty najpierw Karola Kamińskiego, a następnie Kuby Andrzejewskiego po koronkowej akcji sprawiły, że prowadziliśmy 85:81. Jak bardzo słusznie zauważył w tym momencie komentator Emocje.TV Mariusz Hawryszczuk, było to nasze najwyższe prowadzenie w tym meczu. Po grubo ponad 40 minutach w końcu oddaliliśmy się od Sokoła na dwa posiadania. Szok, doprawdy szok, zważywszy na to, że przecież jeszcze kilka dni wcześniej wybiliśmy rywalom koszykówkę z głów w dwóch meczach w ich hali.
I powinniśmy to spotkanie zamknąć w kolejnych dwóch akcjach w ataku. Najpierw jednak piłka po rzucie dystansowym Tyce'a wykręciła się z kosza, a następnie Kuba Andrzejewski nie zdobył punktów w kontrze. Za to natomiast dwa wolne Birama Faye oraz trójka z narożnika Kuby Stupnickiego sprawiły, że znów zaczęły się dla nas nerwy. Ale przecież już nie z takich opresji wychodziliśmy, więc szybko odpowiedział Tyce (choć akcję przy wejściu pod kosz miał naprawdę niełatwą). Później jeszcze Patryk Wilk zabrał piłkę z kozła Filipowi Małgorzaciakowi, a dzieła zniszczenia dokonał wsadem Kuba Andrzejewski.
W zasadzie to Tyce dał nam jeszcze pięciopunktowe prowadzenie, po którym jednak trójką odpowiedział Biram Faye, ale mimo pewnych problemów w końcówce nie daliśmy sobie już odebrać wygranej. Filip Małgorzaciak szukał jeszcze jednej takiej samej trójki, jaką zaaplikował nam na 37 sekund do końca, ale tym razem będący bardzo blisko niego KK (Karol Kamiński przyp. red.) nie dał mu szansy na skuteczne trafienie i tym samym goście znaleźli się w olbrzymich tarapatach.
Dlaczego? Bo to, co nieraz bywa błogosławieństwem, stało się dla przyjezdnych ich w pewien sposób przekleństwem. Goście bowiem wystrzegali się jak ognia fauli na nas w czwartej kwarcie oraz w dogrywce. Gdy więc doszło do końcówki, musieli oni szukać na nas przewinień taktycznych, ale te nie powodowały, że stawalibyśmy na linii rzutów wolnych. A to byłaby szansa dla nich na odpowiedź z gry. My jednak mogliśmy spokojnie czekać na rozwój wydarzeń i kolejne faule, które powodowały, że czas usiekał. I tego czasu łańcucianom zabrakło.
Karol Kamiński na sam koniec w geście triumfu wyrzucił piłkę niemal pod sam sufit SISU Areny, bo wiadomym stało się, że tego dnia już nikt i nic wygranej nam nie odbierze! Co to był za mecz? Nie był to mecz jak każdy, a jednocześnie nie był to też mecz jak żaden inny. Działy się w nim prawdziwe cuda. Piłkę z kozła „Kaszy” zabierał Szymon Kiwilsza, żeby to samo w drugą stronę robił Biram Faye na Karolu Kamińskim.
Nie brakowało szalonych akcji, efektownych lotów nad koszami, zwrotów akcji i przede wszystkim walki, której momentami było może i aż nadto. Było to też na pewno starcie, które na długo pozostanie w pamięci nas, naszych kibiców, a na pewno i samych zawodników. Najważniejsze jednak, że jesteśmy w wielkim finale!
Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz – Muszynianka Sokół Łańcut 91:89 (16:24, 19:23, 23:19, 23:15, d. 10:8)
Enea Abramczyk Astoria: Martyce Kimbrough 27, Jakub Andrzejewski 17, Karol Kamiński 14, Szymon Kiwilsza 6, Patryk Wilk 4 - Piotr Wińkowski 11, Michał Chyliński 6, Wojciech Dzierżak 5, Filip Siewruk 1, Mateusz Czempiel 0.
Muszynianka Sokół: Biram Faye 22 (14 zb.), Jakub Stupnicki 13, Filip Małgorzaciak 10, Mateusz Bręk 8, Filip Struski 0 - Mateusz Kaszowski 18, Patryk Kędel 17 (10 zb.), Łukasz Kłaczek 1.