Nie tak miał wyglądać nasz pierwszy półfinałowy weekend w Bank Pekao S.A. I lidze. Rok temu, gdy mierzyliśmy się z GKS-em Tychy, także zaczęliśmy od porażki, ale dzień później ograliśmy rywali bardzo pewnie. Teraz wydawało się, że będzie podobnie, ale w drugiej połowie niedzielnego spotkania totalnie się pogubiliśmy, daliśmy rywalom tlen, a ci z tego skorzystali i wygrali w SISU Arenie po raz drugi. Nasza sytuacja przed wyjazdem do Łańcuta jest więc - delikatnie mówiąc - niewesoła.

Sobotnie spotkanie rozpoczęliśmy mocno, bo od prowadzenia 5:0. Goście potrzebowali jednak niewiele czasu, by szybko odrobić straty dzięki akcjom naszych byłych zawodników. Najbardziej aktywni w początkowych fragmentach meczu byli bowiem Mateusz Kaszowski oraz Jakub Stupnicki, a więc para naszych playmakerów z poprzedniego sezonu. Po naszej stronie za to dobre wejście w starcie miał Wojciech Dzierżak, którego rywale celowo odpuszczali na dystansie i zostali za to ukarani dwukrotnie.

W pierwszej kwarcie dominowaliśmy na deskach, ale to jednak rywale znaleźli się na punktowym prowadzeniu po dziesięciu minutach gry. Nie potrafiliśmy bowiem w kilku akcjach zatrzymać przyjezdnych, którzy nakręcali się dobrą obroną i tak też zaczęli drugą odsłonę, po kilkudziesięciu sekundach tej części prowadząc już 27:19. Naszym katem w tym fragmencie był Jakub Stupnicki, który w krótkim odstępie dwa razy trafił za trzy, a cały zespół przyjezdny miał w tym momencie 7/17 w tym elemencie.

Trener Maciej Klima bardzo mocno rotował swoim zespołem, który jeszcze w środę toczył bój w ćwierćfinale rozgrywek. My z kolei zupełnie się pogubiliśmy i zamiast zacząć odrabiać straty, totalnie oddaliśmy gościom pole do popisu i pozwoliliśmy im odskoczyć aż na 15 „oczek” (19:34). Nieskuteczny był Martyce Kimbrough, a za to goście grali bardzo urozmaiconą koszykówkę, na co zupełnie nie mieliśmy odpowiedzi. Dopiero Michał Chyliński przerwał nasz impas, ale jego celna trójka spowodowała jedynie, że na tablicy zrobiło się 22:36.

Jak się okazało, to był sygnał dla naszej drużyny, bo swoją klepkę znalazł również wprowadzony do gry Filip Siewruk i o czas poprosić musiał trener Maciej Klima. Co jednak z tego - patrząc z naszej perspektywy - skoro nie poszliśmy za ciosem, a daliśmy cały czas szaleć Jakubowi Stupnickiemu. Naszą groźną bronią był jednak Piotr Wińkowski, który parę razy skorzystał na zamianach krycia i nie mając przy sobie Birama Faye, wykorzystywał przewagę wzrostu nad rywalami.

Obiektywnie rzecz ujmując była to jednak bardzo słaba połowa w naszym wykonaniu. A zwłaszcza druga kwarta, którą przegraliśmy 14:28. Trzecią kwartę zaczęliśmy dokładnie tak samo jak pierwszą, czyli od prowadzenia 5:0. Problem jednak w tym, że mieliśmy do odrobienia piętnaście punktów, a nie zaczynaliśmy od zera. Po chwili było już jednak 39:54. Dwie trójki w tym czasie zdobyli Michał Chyliński i Tyce Kimbrough, ale tym samym odpowiedział Filip Małgorzaciak.

Gdy za trzy trafił Kuba Andrzejewski, w końcu zeszliśmy na mniej niż dziesięć „oczek” straty do przyjezdnych. Było to dokładnie w połowie trzeciej odsłony spotkania. Nadal do odrobienia mieliśmy mimo wszystko sporo, ale coś wyraźnie drgnęło w naszej grze. Pojawiła się energia, zdecydowanie lepsza obrona i przede wszystkim wzajemna pomoc w defensywie. Problemem jednak było to, że nie wykorzystaliśmy w tym czasie też kilku okazji w ataku, które pozwoliłyby nam jeszcze bardziej zbliżyć się do Sokoła.

Za to goście bardziej uspokoili swoją grę i rzutami wolnymi znów odskoczyli nam na ponad dziesięć punktów. Znów jednak wrzuciliśmy wyższy bieg, co pozwoliło nam przegrywać po trzydziestu minutach 50:58. Ale znów zacięliśmy się na starcie ostatniej kwarty. Środowy przykład Sensation Kotwicy Port Morski pokazał jednak, że nawet kilkunastopunktową przewagę Sokoła można zniwelować, ale trzeba mieć na to dobry pomysł i skuteczność. Ale tego na starcie Q4 nam po prostu brakowało.

Piotr Wińkowski zagrał być może i swój najlepszy mecz w tym sezonie, notując naprawdę wręcz potężne double-double, ale w ataku był osamotniony. W połowie czwartej kwarty jako jedyny po naszej stronie miał więcej niż dziesięć punktów (uzbierał ich do tego momentu aż 23). Brakowało jednak zdobyczy innych, więc to, co szczególnie mogło martwić, to słaba skuteczność naszej ekipy we własnej hali. Gdy jednak Michał Chyliński urwał się po zasłonie i trafił z półdystansu, było 58:65, więc wszystko jeszcze było możliwe.

Jednak nie tego dnia. Wiadomo bowiem, że pogoń, a już tym bardziej na takim poziomie jak półfinał I ligi, kosztuje bardzo dużo. I nas te zrywy kosztowały bardzo dużo sił, przez co na końcówkę ich już po prostu zabrakło. Zabrakło ich tak w obronie, jak i w ataku. Zaczęliśmy też popełniać straty, ale jednak najgorsza w tym wszystkim okazała się zaledwie 32-procentowa skuteczność, co nie pozwoliło nam odnieść wygranej. Tym samym niedzielne starcie miało już dla nas olbrzymie znaczenie, bo byliśmy w nim nieco pod ścianą. Łańcucianie bowiem mogli wygrać w niedzielę, my już musieliśmy.

Drugie spotkanie jedni i drudzy zaczęli dość nerwowo. To jednak my odskoczyliśmy na wynik 7:2 i czasem reagować musiał Dariusz Kaszowski. Mimo wszystko my także męczyliśmy się w ataku przez pierwsze 3,5 minuty, ale jednak dużo mniej niż goście, którzy m.in. spudłowali pierwsze trzy próby za trzy punkty. Ten impas przełamał Mateusz Kaszowski. My jednak cały czas graliśmy swoje, a „swoim” od początku w niedzielę była duża agresja z naszej strony. Pokazaliśmy tym samym, że zamierzamy prezentować się tego dnia zupełnie inaczej.

Gdy trener Grzegorz Skiba wprowadził zmiany, akcją 2+1 popisał się Piotr Wińkowski i prowadziliśmy wówczas 17:7. Od początku iskrzyło też w dwóch pojedynkach - Patryka Wilka z Filipem Struskim oraz Tyce'a Kimbrough z Mateuszem Kaszowskim, co tylko dodawało pikanterii I kwarcie. Na pół minuty przed końcem tej części za trzy punkty trafił Karol Kamiński i prowadziliśmy wówczas już 28:7. I takim też wynikiem zakończyło się pierwsze dziesięć minut meczu, więc na usta nasuwało się tylko jedno pytanie - dlaczego nie można tak było w sobotę?

Ale mecz trwa oczywiście 40 minut, więc musieliśmy mocno postarać się utrzymać swoją intensywność tak w obronie, jak i w ataku. Wiadomo przecież, jak groźną ekipą się łańcucianie, więc nie można było ani na moment stracić koncentracji. I trochę tej koncentracji pogubiliśmy mniej więcej w połowie drugiej kwarty, gdy po początkowej walce kosza za kosz, rywale nieco się do nas zbliżyli. Całościowo jednak trzymaliśmy bezpieczny dystans, a gdy z linii rzutów wolnych dwa razy trafił Kuba Andrzejewski, było 40:22.

Wtedy oba zespoły niemal zupełnie zacięły się w ataku, co pozwoliło nam bardzo bezpiecznie prowadzić do przerwy (45:27). W trzeciej kwarcie znów trwała bardzo wyrównana walka i żadna z ekip nie była w stanie narzucić swojego stylu. W połowie trzeciej kwarty musieliśmy jednak nieco wziąć się do pracy, bo jakby lekko przysnęliśmy, a przyjezdni - po akcji 2+1 Patryka Kędla - zmniejszyli starty do piętnastu punktów. Co z kolei pokazało sobotnie starcie i nasz pościg w drugiej połowie, nie było nierealnym to, by Sokół zszedł na mniej niż 10 „oczek”.

Tym bardziej, że Tyce Kimbrough z Michałem Chylińskim pogubili się w jednej z akcji i wsadem kontrę zakończył Mateusz Bręk. Ale to nie był koniec zrywu łańcucian, bo po celnej trójce Patryka Kędla było już tylko 54:44. Czas wzięty przez Grzegorza Skibę nic nie dał, bo na dwie minuty przed zakończeniem trzeciej kwarty trójkę trafił Filip Struski i było 54:49. Nam za to znów nie wyszedł atak, a na linii ustawił się Jakub Stupnicki. Nasz były gracz trafił dwa razy i drużyny dzieliło już tylko jedno posiadanie.

To wręcz niebywałe, co podziało się z nami w trakcie trzecich dziesięciu minut. Nasza niemoc była niesłychana, za to punkty Patryka Kędla jeszcze raz zmniejszyły straty rywali. Wtedy za trzy trafił Wojciech Dzierżak, ale ostatecznie po trzydziestu minutach to goście mogli być we wspaniałych nastrojach, bo choć nadal przegrywali, to już nie osiemnastoma punktami - jak przed drugą połową, a zaledwie 55:57. I drużyna trenera Dariusza Kaszowskiego szła za ciosem. Początek czwartej kwarty to wynik 8:0 dla drużyny z Podkarpacia, która wykorzystywała nasze wszystkie błędy.

My za to zatraciliśmy naszą skuteczność z dystansu i tym samym zaczęło się robić coraz bardziej nerwowo. A Patryk Kędel bawił się w najlepsze. Tym samym rozmontowywali nas w ten weekend nasi byli gracze. W sobotę byli to Filip Małgorzaciak do spółki z Jakubem Stupnickim, a w niedzielę z kolei Patryk Kędel. Pewna nadzieja pojawiła się dla nas przy wyniku 64:68. To właśnie wtedy niesportowo Karola Kamińskiego faulował Kędel, dla którego było to czwarte przewinienie w tym meczu. Nasz zawodnik trafił jednak tylko raz, ale mieliśmy jeszcze dodatkowe posiadanie.

Faul Filipa Struskiego postawił Michała Chylińskiego na linii. Nasz kapitan trafił obie próby, więc mieliśmy już tylko punkt straty. W końcówce obie ekipy zmierzyły się zresztą ze swoistą próbą nerwów na linii osobistych. Na dwie minuty przed końcem był remis - po 73, gdy za trzy trafił Karol Kamiński. Wtedy jednak obie drużyny zmarnowały po posiadaniu, nie zdobywając punktów. Na 22 sekundy przed końcem pod nasz kosz wbił się Mateusz Kaszowski i mimo asysty Piotra Wińkowskiego, zdobył dwa punkty. O czas musiał więc wtedy poprosić Grzegorz Skiba. Mimo dwóch prób Martyce'a Kimbrough przegraliśmy 73:75, bo nie potrafiliśmy w ostatnich sekundach przechylić szali na swoją stronę.

Tym samym nasza sytuacja stała się już bardzo trudna. By wrócić jeszcze do Bydgoszczy z szansą awansu do finału, musimy wygrać dwa razy w Łańcucie. W naszej grze zmienić musi się jednak wiele, żeby nie stwierdzić, że wszystko. Na dziś jesteśmy bowiem bardzo dalecy od powtórki sprzed roku, kiedy to zagraliśmy w finale rozgrywek z Górnikiem Zamek Książ Wałbrzych.

1. mecz ćwierćfinałowy

Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz – Muszynianka Sokół Łańcut 62:76 (17:18, 14:28, 19:12, 12:18)

Enea Abramczyk Astoria: Michał Chyliński 8, Martyce Kimbrough 8, Szymon Kiwilsza 7, Wojciech Dzierżak 6, Jakub Andrzejewski 5 - Piotr Wińkowski 23 (15 zb.), Filip Siewruk 3, Patryk Wilk 2, Mateusz Czempiel 0, Karol Kamiński 0.

Muszynianka Sokół: Filip Małgorzaciak 17, Jakub Stupnicki 16, Mateusz Kaszowski 10, Biram Faye 9, Filip Struski 9 - Mateusz Bręk 9, Patryk Kędel 6, Łukasz Kłaczek 0, Maciej Puchalski 0.

2. mecz ćwierćfinałowy

Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz – Muszynianka Sokół Łańcut 73:75 (28:7, 17:20, 12:28, 16:20)

Enea Abramczyk Astoria: Martyce Kimbrough 15, Jakub Andrzejewski 13, Szymon Kiwilsza 11, Patryk Wilk 4, Michał Chyliński 3 - Karol Kamiński 11, Wojciech Dzierżak 6, Filip Siewruk 5, Piotr Wińkowski 5.

Muszynianka Sokół: Filip Struski 12 (14 zb.), Jakub Stupnicki 9, Biram Faye 6, Filip Małgorzaciak 6, Mateusz Kaszowski 5 - Patryk Kędel 28, Mateusz Bręk 6, Łukasz Kłaczek 3, Bartosz Czerwonka 0, Maciej Puchalski 0, Igor Stolarz 0.