Pochodzi z Poznania (urodzony 17.04. 1956 r.). Był zawodnikiem Lecha Poznań, ale swoją karierę na boisku zakończył w wieku juniorskim.

Po skończeniu AWF za swoją dziewczyną, a późniejszą żoną, w 1983 roku przeniósł się do Bydgoszczy. Nie ukrywa, że wówczas nasze miasto w porównaniu z grodem Przemysława sprawiało wrażenie wioski z tramwajami. Ale właśnie tu, nad Brdą, znalazł swoje miejsce w życiu. Na ławce trenerskiej w Astorii spędził jedynie siedem lat, ale ma znaczący wkład w liczne sukcesy koszykarskiej młodzieży w tamtym czasie. W roku 1986 wywalczył brązowy medal mistrzostw Polski kadetów, a dwa lata później srebrny.

Finałowy mecz ze Stalą Stalowa Wola pamięta do dziś. Na świetlnej tablicy był remis 71:71, gdy na pięć sekund przed końcem rozpaczliwym rzutem niemal z połowy boiska do bydgoskiego kosza trafił Roman Prawica, znany potem zawodnik, reprezentant Polski. W tej drużynie grali m.in. Maciej Kulczyk, Krzysztof Barszczyk, Marcin Radziwon i Piotr Dunal. W swoim CV ma też epizod pracy jako drugi trener kadry Polski kadetów (1988, pierwszym był Remigiusz Koć). W 1989 roku zajął się biznesem. I tak jest do dziś. Bohaterem naszego wywiadu jest Paweł Bazyly, o którym można chyba powiedzieć: najlepszy trener wśród tancerzy, najlepszy tancerz wśród trenerów.

Tadeusz Nadolski: Tradycyjnie zacznijmy od tego, skąd się u Pana wziął pomysł na sport, na koszykówkę?

Paweł Bazyly: Już w szkole podstawowej byłem aktywnym „sportowcem” i to w różnych dyscyplinach. Grałem w drużynie piłki ręcznej i w trakcie jednego z meczów zauważył mnie nauczyciel przeciwnego zespołu, znany w Poznaniu Zbigniew Waliszewski, który był trenerem basketu. I zapytał mnie, czy nie przyszedłbym na trening koszykówki. Szybko mi się spodobało, szczypiorniak poszedł więc w odstawkę, a ja przeniosłem się do tej drugiej szkoły. Potem trafiłem do I LO, w którym była pierwsza w tym mieście klasa sportowa o profilu koszykówki. W tym samym czasie trafiłem do Lecha, pod skrzydła Kazimierza Lewandowskiego. Wszystko, czego się nauczyłem to zawdzięczam właśnie jemu.

Kariery seniorskiej Pan nie zrobił. Czego zabrakło?

W tamtym czasie w tej drużynie był prawdziwy wysyp świetnych zawodników. W „Kolejorzu”grali tacy zawodnicy, jak Eugeniusz Durejko, Henryk Cegielski, Marian Pawelczak. Trudno się było przebić. Mogę jedynie się pochwalić, że w dwóch meczach w I lidze nie siedziałem tylko na ławce, ale wyszedłem na parkiet. Tu mogę przytoczyć taką anegdotę. Z tych spotkań były prowadzone transmisje radiowe. Rodzice oczywiście zasiedli przy radioodbiorniku i co w pewnym momencie usłyszeli? - A teraz na boisko wchodzi „miniaturowy” Paweł Bazyly. Mama nie mogła tego przeboleć, bo przecież miałem 180 cm wzrostu. W sumie dobrze to wspominam i w domowych szufladach do dziś mam koszulkę Lecha z tamtego czasu. Po maturze kariera zaczęła się „rozjeżdżać”. Poszedłem na AWF, pojawiły się inne zainteresowania, między innymi tańcem. I tak właściwie chyba już na pierwszym roku zarzuciłem granie, poszedłem w trenerkę, zrobiłem specjalizację z koszykówki.

Skąd na Pana drodze znalazła się Bydgoszcz?

Po skończeniu 1981 roku studiów podjąłem pracę jako nauczyciel wf w tej szkole, do której wcześniej chodziłem i ponownie spotkałem się z moim pierwszym szkoleniowcem. Tam spędziłem następne półtora roku. W międzyczasie poznałem pochodząca z Bydgoszczy dziewczynę, moją przyszłą i obecną żonę, która skończyła Uniwersytet Poznański. A ponieważ miała w Bydgoszczy mieszkanie, a w tamtych latach własne lokum to był skarb, zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę. Nie ukrywam, że wówczas pomiędzy tymi miasta była olbrzymia przepaść. Pierwsze moje wrażenie to było takie - wieś z tramwajami.

Trafił Pan do Szkoły Podstawowej nr 47, która prowadziła klasy o profilu koszykówki.

Tu pomogła mi żona, która tam się wybrała i spytała o pracę dla mnie. Spotkałem się z ówczesnym zastępca dyrektora do spraw sportowych Leszkiem Wardzińskim. Wszystko potoczyło się szybko i we wrześniu 1982 roku trafiłem na ulicę Buczka, obecnie Czartoryskiego. Od razu dostałem klasę sportową. To byli chłopcy z rocznika 1969, mający już podstawy basketu, które nabyli w grupach naborowych w Pałacu Młodzieży. W tej klasie byli m.in. Krzysiu Bebyn i Jacek Robak.

Z czasem przyszły pierwsze sukcesy...

Na pewno to był efekt mojego dużego zaangażowania w pracę, co często wypominała mi żona. Ktoś to dostrzegł i dodatkowo dostałem pół etatu w Astorii, w której z czasem objąłem drużynę kadetów. Uczestniczący w rozmowie kibic i historyk klubu Mariusz Rybka przypomina, że już w sezonie 1983/1984 zespół prowadzony przez Pawła Bazylego zajął szóste miejsce na mistrzostwach Polski kadetów w Poznaniu. Tam grali, m.in. Wojciech Warczak, Grzegorz Skiba, Andrzej Raczkiewicz. Z tym, że to nie byli moi uczniowie. Ich trenował, nie pamiętam dokładnie, albo Jerzy Nowakowski, albo Maciej Borkowski - dodaje Bazyly.

W sezonie 1985/1986 wywalczył Pan brązowy medal mistrzostw kraju kadetów.

W tym zespole miałem m.in. Jacek Robak, Krzysztof Bebyn, Andrzej Raczkiewicz. To byli chłopcy o bardzo dobrych warunkach fizycznych, o dużej sprawności. To przyniosło efekty.

Dwa lata później znalazł się Pan w finale MP kadetów. Do złota zabrakło niewiele. Zadecydował jeden rzut przeciwników na pięć sekund przed końcem. W tym miejscu poprosiłbym o ogólniejszą refleksję. Co się złożyło na to, że przez te parę lat zapisał Pan na swoim koncie takie sukcesy?

Na pewno nie jest tylko moja zasługa. Ja trafiłem w Astorii na taki grunt, schemat pracy, gdzie wszystko było znakomicie poukładane, że to prędzej czy później musiało przynieść efekty. Do tego zatrudnieni tam byli fachowcy, zarówno trenerzy, jak i działacze, z którymi świetnie się dogadywałem, uczyłem się od nich, wymienialiśmy się doświadczeniami. Ale też był między nami taki rodzaj rywalizacji wewnętrznej, żeby pokazać, że ja też potrafię. To wszystko razem dobrze funkcjonowało. I była wreszcie duża grupa utalentowanej młodzieży, która chciała ciężko pracować. No i do tego, może miałem trochę szczęścia.

Przyszedł rok 1989. To był koniec Pana przygody z basketem. Jak do tego doszło?

Wówczas mieliśmy już dwójkę dzieci. Żona też była nauczycielką i ciężko nam było znaleźć czas na ich wychowanie - zwłaszcza z racji mojej bardzo obciążającej czasowo pracy, gdzie mnie praktycznie nie było w domu od rana do wieczora, z weekendami włącznie. Żona coraz bardziej się buntowała. Ja już od dłuższego czasu marzyłem o swojej firmie. Pewnego dnia ówczesny prezes klubu, pan Henryk Damazyn, w jakiejś przypadkowej rozmowie powiedział mi, że przy ulicy Śniadeckich jest wolny lokal handlowy. Szybko podjąłem decyzje, że to jest to. I w tym miejscu otworzyłem sklep sportowy. Z koszykówką zerwałem w tym momencie już całkowicie. Na zawsze. Choć jeszcze przez długie lata chodziłem regularnie na mecze. Z czasem już coraz rzadziej. Ten sklep prowadziłem przez koło dziesięć lat. Potem namówiono mnie na otwarcie sklepów firmowych „Alpinusa”. Miałem w sumie trzy takie placówki. Przyszedł moment, że „Alpinus” zbankrutował i pociągnął za sobą współpracowników. To był, pamiętam, 2005 rok. Trzeba było coś dalej robić. I znowu kolejny w moim życiu przypadek. Moja córka wówczas tańczyła w zespole i pewnego dnia powiedziała mi: - Tato, nigdzie nie mogę kupić butów do tańca, takich jakbym chciała. Zacząłem szperać, wyjechałem na wycieczkę do Chin i stamtąd zacząłem sprowadzać odzież i obuwie. Tak więc już od ponad dziesięciu lat jestem w branży „tanecznej”.

Nie samą pracą jednak człowiek żyje. Wiem, że Paweł Bazyly ma też inne zainteresowania.

Trzeba się cofnąć w czasie. W ogólniaku chodziłem do jednej klasy z Barbarą Fibak, młodszą o dwa lata siostrą słynnego Wojtka. I to ona wciągnęła mnie do gry w tenisa. I z rakietą przeszedłem przez niemal całe moje życie. Z czasem musiałem odpuścić, bo zaczęły mi dokuczać kontuzje. Wiele lat temu połknąłem bakcyla golfa i latem grywam regularnie, nie tylko w naszym regionie, ale też w całej Polsce. Na polach spotyka się wielu ciekawych ludzie, jak Andrzej Person, Krzysztof Materna, Wiktor Zborowski, Mateusz Kusznierewicz, Jerzy Dudek. A najlepszym golfistą jest były hokeista NHL Mariusz Czerkawski. Gramy towarzysko, ale z zacięciem sportowym. A poza tym zawsze lubiłem tańczyć. Gdzieś od czterech lat - oczywiście razem z żoną - regularnie wychodzimy na parkiet, by poszaleć w rytmach tanga argentyńskiego.