TADEUSZ NADOLSKI (Express Bydgoski)

Jest wychowankiem Astorii. Z bydgoskiego klubu odszedł do Szczecina w 1974 roku w wieku 20 lat. Ma na swoim koncie 4 tytuły mistrzów Polski wywalczonych ze Śląskiem Wrocław. Z koszykarzy, którzy pierwsze kroki stawiali przy ul. Królowej Jadwigi więcej ma tylko Filip Dylewicz (obecnie Turów Zgorzelec) - siedem. Rozmawiamy z Wojciechem Zdrodowskim.

 

Jest Pan bydgoszczaninem z urodzenia. Gdzie spędził Pan dzieciństwo?

Na Szwederowie, na ulicy Pięknej.

To była dzielnica, która jeszcze od czasów przedwojennych cieszyła się złą sławą.


Ale za to było „pięknie”. Grało się np. w hokeja na pobliskich stawach lub w palanta. To było na początku. Potem rodzice wybudowali dom na Jarach, na ulicy Jana Ostroroga i tam się przeprowadziliśmy. Najpierw więc chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 12 przy ul. Kcyńskiej, a potem do „trzynastki” przy ulicy Słonecznej.

Nasze wywiady z byłymi zawodnikami Astorii zawsze zaczynamy od pytania. Jak to się stało, że trafił Pan na koszykarski parkiet?

To było dopiero w szkole średniej, w ówczesnym Technikum Mechaniczno-Elektrycznym. Na pierwszej lekcji wychowania fizycznego nauczyciel, pan Kazimierz Koszewski, popatrzył na nas, i każdemu, kto wyróżniał się warunkami fizycznymi zaproponował uprawianie lekkiej atletyki w klubie Budowlani. Zacząłem uczęszczać na treningi. Szykował mnie do skoku w dal. Równolegle, podobnie jak i reszta uczniów tej szkoły, chodziliśmy na zajęcia do sali Gwiazdy przy ulicy Bronikowskiego. I tam sporo graliśmy w basket, choć na początku nie byłem jeszcze zbyt wysoki. „Wystrzeliłem” dopiero w wieku 17, 18 lat. Z reprezentacją technikum uczestniczyliśmy w szkolnych rozgrywkach, które często wygrywaliśmy, bo „mechanik” miał dobrą drużynę. Tu ciekawostka. Na jednym z turniejów w kwietniu 1972 roku jako król strzelców otrzymałem nagrodę - „Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych”. Mam go dziś. Tak mi się to wszystko spodobało, że z kolegą z ławki szkolnej Waldkiem Matuszewskim poszliśmy do hali przy ul. Konarskiego, gdzie - obok Królowej Jadwigi - także trenowali koszykarze Astorii, oczywiście juniorzy. Jak mnie zobaczył Ryszard Mogiełka, znany szkoleniowiec klubu, to się bardzo ucieszył. Wysocy gracze są zawsze potrzebni w każdej drużynie. Niewiele umiałem, więc zaczynałem od podstaw - dwutaktu, „koszyczka”. Bardzo mi się to spodobało i oczywiście zrezygnowałem z treningów w Budowlanych. Skutek był taki, że od pana Koszewskiego z wuefu natychmiast dostałem tróję (śmiech). Robiłem szybkie postępy i razem ze Stasiem Ramzą, u którego po raz pierwszy zobaczlem, co to są „wsady” do kosza, Mirkiem Kułtoniakiem trafiliśmy do zespołu seniorów pod skrzydła Zygmunta Weigta. Ja byłem bardzo szczupły. Przy wzroście nieco ponad dwa metry ważyłem zaledwie 85 kilogramów. Dużo w tym czasie nauczyłem się od pierwszego centra „Asty” Wojciecha Ruszkowskiego, który nauczył mnie wielu sztuczek. Starsi koledzy na zajęciach łapali mnie na różne rzeczy, ja z kolei, jako że byłem bardzo skoczny, często ich czapowałem. Szczególnie mnie cieszyło, gdy udało się założyć czapę Wojtkowi Ruszkowskiemu, co było prawie niemożliwe. Jeden „chwyt” Wojtka stosowałem potem w całej karierze. Przy rzucie spornym wszyscy patrzyli w górę na piłkę i można było wygrać piłkę lekko przytrzymując przeciwnika drugą ręką za ramię. Robiłem szybkie postępy i trener Weigt regularnie wstawiał mnie do składu na wszystkie mecze.

W wieku 20 lat trafił Pan do Szczecina.

Po maturze marzył mi się wyższy poziom grania. Myślałem też o studiach na politechnice. W Szczecinie miałem wujka, który był sędzią bokserskim. W tym mieście miałem więc rodzinę i tak padło na I-ligową (obecnie ekstraklasa) Pogoń w której królował wówczas Paweł Waniorek. Spakowałem torbę i wyjechałem do Szczecina. Tam zacząłem się ogrywać. Z Bydgoszcz przyjeżdżał do mnie brat z „wałówką” i przekazywał rodzicom jak sobie radzę. Wiele zawdzięczam trenerowi Jerzemu Nowakowskiemu, który potem przeniósł się na stałe do Bydgoszcz i został szkoleniowcem w Astorii.

Był Pan studentem. Z czego Pan się utrzymywał.

Dostałem pół etatu jako konserwator w jednym ze szczecińskich przedsiębiorstw. Pamiętam, że za pierwszą pensję kupiłem sobie radiomagnetofon „Jola 2”. Ponadto z klubu otrzymywaliśmy na wyjazdy diety, na których można było sporo zaoszczędzić. Klub w tamtych latach był dość bogaty. Graliśmy w amerykańskich trampkach Converse All Star, w których robiliśmy furorę na krajowych boiskach. Miałem też inne drobne udogodnienia. Na przykład dzięki grze w Pogoni mogłem przenieść się w akademiku z pokoju czteroosobowego do dwuosobowego. Takie to były czasy.

Po czterech latach trenowania i grania w koszykówkę, grając w Pogoni otrzymałem pierwsze powołania do reprezentacji Polski na turniej noworoczny w Warszawie. Trenerem był wtedy Andrzej Pstrokoński. Pomiędzy takie gwiazdy jak Jurkiewicz, Durejko, Seweryn czy Langosz. Do „młodych” należał wtedy tak jak ja między innymi. Eugeniusz Kijewski. Po dwóch latach Pogoń spadła do drugiej ligi.

Już pod koniec sezonu, większość z nas szukała sobie nowego miejsca pracy. Ja na jakimś turnieju otrzymałem propozycję od Śląska Wrocław. Podałem swoje warunki, działacze je przyjęli. I tak znalazłem się we Wrocławiu. Były problemy z otrzymaniem zwolnienia z Pogoni. Ludzie z Wrocławia znaleźli furtkę, bo w tamtych czasach obowiązywał przepis, że klub musi obligatoryjnie rozwiązać kontrakt w przypadku zmiany studiów, na kierunek, którego nie ma w danym mieście. I tak znalazłem się na Akademii Rolniczej, na wydziale mechanizacji rolnictwa, skąd po roku przeniosłem się znowu na politechnikę.

Śląsk to była najwyższa koszykarska półka w Polsce.

Jak znalazłem się we Wrocławiu w 1976 roku silne też były Wybrzeże Gdańsk, Wisła Kraków czy Resovia. W Śląsku skończyła się era drużyny Mieczysława Łopatki, a do głosu zaczęło dochodzić pokolenie juniorów, które zdobyło tytuł mistrza Polski i całą ławą weszło do drużyny seniorów. Trenerem ich był Jerzy Świątek. Tu można wymienić takie nazwiska jak Jacek Kalinowski, Jerzy Chudeusz, Marian Czarnecki, Tadeusz Grygiel i Tomasz Garliński. Ze „starych” zostali jeszcze Jerzy Hnida i Ryszard Białowąs. Przed nowym sezonem trenerem został Mieczysław Łopatka, który u schyłku kariery grał we Francji i właśnie wrócił do kraju, do Wrocławia.

Znalazł się więc Pan w znakomitym gronie.

Dlatego musiałam pracować dwa razy tyle, co oni, bo ciągle nadrabiałem zaległości związane z tym, że znacznie później od nich rozpocząłem uprawiać koszykówkę.

Mieczysław Łopatka od razu postawił przed wami cel - zdobycie mistrzostwa Polski.

Mietek jako trener miał dobre czucie, duże doświadczenie jako zawodniki i było u niego widać, że ma duże kontakty i doświadczenie europejskie. Do „roboty przygotowania ogólnego” zaangażował jako asystenta młodego absolwenta AWF, Andrzeja Kuchara. Tego dotąd w Polsce nikt nie praktykował. Kuchar wprowadził mnóstwo nowych elementów w treningu, między innymi lekkoatletycznych, pracy nad wytrzymałością ogólną, szybkościową, interwały, mierzenie tętna. To były nowatorskie metody pracy z drużyną. Mietek Łopatka przekazał nam styl gry pasujący do drużyny i było to skuteczne. Umiał nas prowadzić. Dał nam możliwość poznania nie tylko stylu gry, ale również stylu życia na Zachodzie. My odwdzięczaliśmy się mistrzostwami Polski.

Osobiście był w stosunku do mnie cierpliwy, dał mi szansę wykazania się, a ja ją wykorzystałem. Wiele mu zawdzięczam.

We Wrocławiu - podobnie jak w całej Polsce - również praktykowano zatrudnianie koszykarzy na etatach w zakładach pracy.

Wyglądało to w ten sposób, że w zarządzie klubu był pierwszy sekretarz komitetu dzielnicowego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. I to on wyznaczał zakładom pracy - głównie ze Śródmieścia, które mu podlegały - jakich zawodników mają przyjąć do „pracy”. Po pieniądze chodziliśmy każdy do swojej kasy, bo nie było wtedy przelewów na konta, i w kolejce z pracownikami czekaliśmy na odbiór gotówki. Ja w swoim zakładzie w związku ze studiami na politechnice odbywałem przynajmniej praktyki zawodowe. A tak na marginesie, to piłkarze mieli tyle etatów, że po kasę jeździł zastępca kierownika sekcji i zbierał dla nich pieniądze. To się całkiem ukróciło w czasach „Solidarności”, bo związek zaczął pilnie przyglądać się temu procederowi. Jako finansowanie sportowców wprowadzono potem tzw. stypendia. Taka forma finansowania była dla nas prawdę mówiąc o wiele „zdrowsza”.

Po kilku latach grania przebił się Pan do pierwszej piątki bardzo silnej drużyny, z którą regularnie zdobywał Pan medale - w tym także złote - mistrzostw Polski.

Nie było to łatwe bo z wyjściowego składu wygryzłem tak doskonałego koszykarza, jakim był Jacek Kalinowski. I nie stało się to oczywiście od razu.

Grał Pan na pozycjach cztery - pięć.

Mimo że ciągle nie ważyłem zbyt wiele, pod koszem dobrze sobie radziłem, miałem swoisty instynkt. Nie miałem może takiego rzutu jak na przykład Dariusz Zelig, ale byłem dobry w innych elementach. Szczególnie dobry byłem w szybkim ataku. Kozłując piłką to nawet rozgrywający nie byli mnie w stanie dogonić. Bardzo dobrze broniłem i miałem dużo zbiórek, szczególonie w ataku. Grałem też jak na te czasy widowiskowo. Jak tylko to było możliwe kończyłem akcje „wsadem“. A tak na marginesie. Siłą Śląska była olbrzymia wewnętrzna rywalizacja, bardzo wyrównana drużyna, ale nie było w niej animozji, trzymaliśmy się razem na boisku i poza nim. Każdy grał na „gazetę”, czyli starał się zdobyć jak najwięcej punktów, a piłkę oddawał, jak już nie miał innego wyjścia, ale generalnie byłem przez kolegów obsługiwany, bo grałem na wysokim procencie, szczególnie pod koszem. Rywale często mnie faulowali, a ja dobrze wykonywałem rzuty osobiste.

Pana najlepszy mecz w karierze?

To na pewno spotkanie w Pucharze Europy (obecnie Euroliga - dop. T.N.) z jedną najlepszych wówczas drużyn na Starym Kontynencie - CSKA Moskwa. Co prawda w Hali Ludowej (obecnie Stulecia) przy nadkomplecie publiczności przegraliśmy 85:94, ale ja zdobyłem aż 29 punktów. Dodatkowym smaczkiem był fakt, że rozgrywany był we Wrocławiu, jednym z najsilniejszych ośrodków „Solidarności”, która delikatnie mówiąc nie przepadała za sąsiadem zza Buga. Można więc sobie było wyobrazić, jaka była atmosfera na trybunach. Wtedy grałem już w pierwszej piątce z Chudeuszem, Garlińskim, Zeligiem i Ryszardem Prostakiem (ojcem Tomasza, który w sezonie 2014/2015 występował w Astorii - dop. T.N.). Stanowiliśmy także świetną paczkę kolegów. Razem się bawiliśmy, a dyżurnym, jako abstynent, był Tomek Garliński, który rozwoził towarzystwo do domów, a jak trzeba było, to chuchał trenerowi, by udowodnić, że jesteśmy trzeźwi. To nam nie przeszkadzało w dobrej grze. Wręcz przeciwnie, pozwalało na odreagowanie stresów. W Śląsku dostałem swoje drugie powołanie do reprezentacji Polski, do kadry Jerzego Świątka. Dostałem również powołanie do szerokiej reprezentacji na igrzyska olimpijskie w 1980 roku, ale do Moskwy się nie załapałem.

Jak grałem w Śląsku moi rodzice pracowali jako pracownicy cywilni w Lotniczych Zakładach Remontowych nr 2 w Bydgoszczy. Wszystkie moje osiągnięcia ukazujące się np. w prasie wojskowej były im przekazywane. Byli ze mnie bardzo dumni. 

W wieku 30 lat w 1984 roku oficjalnie wyjechał Pan do Niemiec.

Miałem pozwolenie ze Śląska i Centralnego Ośrodka Sportu. Grałem tam w regionalnej piątej lidze i dzięki nostryfikacji dyplomu Politechniki Wrocławskiej, którą ostatecznie ukończyłem, w małym miasteczku niedaleko Bremy podjąłem pracę. W tej drużynie TSV Quakenbrueck oczywiście byłem zdecydowanym liderem. Miałem średnią 40,11 pkt, a w swoim rekordowym występie zdobyłem 53. punkty. Ponadto byłem indywidualnym trenerem trzech synów głównego sponsora i zespołu juniorów a potem seniorów. Tam grałem przez kilka lat. Moje rekordy w Quakenbrueck pobił dopiero sprowadzony do drużyny w 1996 Amerykanin Chris Fleming wprowadzając drużynę pod nową nazwą Artland Dragons do pierwszej Bundesligi. Aktualnie jest on trenerem reprezentacji koszykówki Niemiec i drugim trenerem Denver Nuggets z NBA.

Ostatecznie skończyłem swoją przygodę z koszykówką. Na szkoleniowca nie bardzo się nadawałem. Obecnie pracuję w Niemczech jako inżynier w firmie zajmującej się dystrybucją gazu ziemnego na terenie Berlina i Brandenburgii. Wcześniej pracowałem w firmach niemieckich zajmujących się budową gazociągów i przez pewien okres instalowałem je na terenie Polski. Między innymi zatrudniony byłem przy budowie tak zwanego tranzytowego gazociągu jamalskiego i tą drogę chciałbym wspomnieć i pozdrowić również bydgoszczanina mojego inspektora i kolegę z tamtych czasów, Marka Oparkę...

Mam córkę Dominikę, dwóch synów Filipa i Kubę ale nie wybrali albo chyba nie wybiorą, bo Kuba ma dopiero 11 lat, mojej drogi sportowej, która dla mnie była po prostu pasją.

Dziękuję za rozmowę.